Historia Hani i Vadyma, którzy cztery lata temu opuścili Ukrainę, to gotowy scenariusz filmowy. Na szczęście z happy endem.
W 2015 roku 37-letnia Hania i 41-letni Vadym, wraz ze swoimi córkami i dwustu innymi osobami, zostali ewakuowani przez władze polskie z objętego konfliktem Donbasu. Oboje od zawsze wiedzieli, że mają w części polskie pochodzenie, ale ani u niej, ani u niego w domu nikt nie mówił po polsku.
Polacy z Grodzieńszczyzny
Hania w akcie urodzenia ma napisane: matka – narodowość polska. Dziadek Hani, Bronisław Antoni Adamowicz urodził się na Grodzieńszczyźnie, babka była Ukrainką spod Kijowa. W latach 50. poprzedniego wieku dziadek Antoni spod Grodna i ukraińska babka spod Kijowa wyjechali, każde osobno, do Donbasu – wielkiego okręgu przemysłowego na wschodzie Ukrainy – bo tam były większe możliwości znalezienia pracy i dostania mieszkania. W Doniecku się poznali, pobrali i tu urodziły się im dzieci. „Dziadek z babcią nigdy nie mówili ze sobą po polsku, dziadek ukrywał nawet, że jest Polakiem, ale – jak wspomina Hania – w rodzinie przetrwała pamięć polskiego pochodzenia dziadka, a matka Hani była w sowieckim systemie zarejestrowana jako Polka.”
Matka Vadyma też jest Polką i tak jak dziadek Hani – też z Grodzieńszczyzny, z sąsiedniej wioski. Nie znali się jednak, bo to inne pokolenia. Matka Vadyma, podobnie jak dziadek Hani, w latach 50. wyjechała do Doniecka do pracy. Kiedy była dzieckiem i zaczęła chodzić do szkoły, na Białorusi zlikwidowano nauczanie w języku polskim. Jej polski nigdy nie był mocny, a wyjazd do Doniecka sprawił, że przeszła na rosyjski. Dziś nie mówi po polsku, została jej tylko polska modlitwa. Vadym nie ma dokumentów potwierdzających polskie korzenie matki, ale pamięta, jak jeździł do dziadków do Lidy na Białoruś, jak babcia z Lidy przesyłała na święta opłatki.
Co będzie jutro?
Hania i Vadym mówią, że w Doniecku przed 2014 rokiem żyło im się dobrze i wygodnie. Ona pracowała w szkole jako nauczycielka języka ukraińskiego, on jako prawnik w banku. Mieli własny dom, który dopiero co odnowili, byli finansowo samodzielni, dwie babcie – matka Hani i matka Vadyma – pomagały im w opiece nad córkami. Każde wakacje spędzali na Krymie, gdzie mieszkają i siostra Hani, i siostra Vadyma.
Planowali podróż do Polski, ale miała to być wyprawa turystyczna, nie myśleli o emigracji.
Sytuacja zmieniła się po rosyjskiej agresji na Krym, a późnej na Donbas w 2014 roku. Zaczęły się strzelaniny, wybuchy bomb, brakowało podstawowych artykułów żywnościowych i sanitarnych. Była panika i lęk, co przyniesie następny dzień, strach czy i tym razem zdążą uciec do piwnicy. Vadym w grudniu stracił pracę, ponieważ bank zamknięto. Siedział w domu, dużo czytał i natknął się na informację w Internecie, że będzie ewakuacja osób pochodzenia polskiego. Nie wiedzieli, kto będzie ją organizował, nie byli członkami żadnej polonijnej organizacji, wcześniej nie uczestniczyli w żadnych polonijnych wydarzeniach, nie mieli nawet Karty Polaka. Jak przyznają, nawet nie wiedzieli o istnieniu Stowarzyszenia Polonii w Donbasie, które pod koniec 2014 roku zaczęło robić listę osób pochodzenia polskiego. Postanowili jednak działać.
Święta na walizkach
Hania zadzwoniła do konsulatu do Charkowa, by dowiedzieć się, czy kwalifikują się do wyjazdu. Jej świadectwo urodzenia z wpisem o pochodzeniu matki i akt urodzenia matki wystarczyły, by cała rodzina została zakwalifikowana do ewakuacji. Kolejne tygodnie to była nerwówka i okres oczekiwania oraz sprzecznych informacji. W połowie grudnia okazało się, że lista jest już zamknięta, miano ewakuować 100 osób, a oni mieli 120 numer. Po kilku dniach pojawiła się jednak nadzieja, że i oni wyjadą – miały być dwie tury ewakuacji, każda po 100 osób, druga miała odbyć się w styczniu. Odetchnęli. „Mieliśmy kilka tygodni na spakowanie i zamknięcie wszystkich naszych spraw” – mówi Vadym. Zaczęli przygotowywać się do ostatnich w Doniecku świąt Bożego Narodzenia. Miał to być czas dla rodziny, a po świętach czas spokojnego pakowania. Jednak 25 grudnia przyszła informacja, że ewakuacja odbędzie się wcześniej – 29 grudnia. Znowu popłoch, za cztery dni wyjazd na zawsze. Ostatecznie do ewakuacji w grudniu nie doszło, ogłoszono, że odbędzie się na wiosnę. Marzyli o szybkim wyjeździe, ale w ciągu trzech miesięcy można się lepiej, bez nerwów przygotować do emigracji. Można bez wielkiego pośpiechu pomyśleć, co zabrać i z kim się pożegnać. Minął tydzień i 6 stycznia gruchnęła wiadomość, że ewakuacja odbędzie się jednak wcześniej i to już 10 stycznia. Tego samego dnia, bez dzielenia na dwie grupy, zostanie ewakuowanych 200 osób. Znowu panika, tylko cztery dni na spakowanie – można było wziąć 30 kg rzeczy na osobę, do tego wyjazd był w czasie ferii, więc dziewczynki nie mogły pożegnać się z koleżankami.
Pod ostrzałem
Dotarcie do Charkowa, skąd miały ich zabrać samoloty wojskowe przysłane przez rząd polski, było nie lada wyzwaniem. Ostatni odcinek z Wołnowachy do Charkowa był stosunkowo prosty do przebycia, ewakuowani jechali wynajętymi specjalnie dla nich autokarami, ale do Wołnowachy każdy musiał dojechać indywidualnie, podróż nie była już zorganizowana, bo ludzie jechali z różnych rejonów Donbasu. Hania i Vadym zdecydowali, że z Doniecka do Wołnowachy pojadą rejsowym busem, wydawało się to bezpieczniejsze, no i znacznie tańsze. Trasa busa prowadziła przez teren walki i w tym dniu nie było bezpiecznie. W pewnym momencie kierowca odmówił dalszej jazdy. Mieli czekać aż skończy się ostrzał. Jeśli będzie kontynuowany, wracają do Doniecka, kierowca nie chciał ryzykować. W tej sytuacji niektórzy z podróżnych, za ogromne pieniądze wynajmowali taksówki, by – objeżdżając wielkim łukiem wsie, gdzie toczyły się walki – dojechać na czas do Charkowa. Hania i Vadym nie mieli takich pieniędzy, postanowili czekać. „Modliłam się, by ostrzał się skończył i byśmy mogli kontynuować naszą podróż” – wspomina Hania. Dzwoniła do konsulatu i błagała, by samolot bez nich nie odlatywał. Zdążyli, 10 stycznia 2015 roku wraz z innymi ewakuowanymi opuścili Donbas. Mieli szczęście, pięć dni później w okolicach Wołnowachy rosyjscy separatyści ostrzelali inny autobus, zginęło 12 cywilów.
Nowy dom w Olsztynie
Cała 200-osobowa grupa po przybyciu do Polski została ulokowana w ośrodku Caritas w Rybakach pod Olsztynem. Mieszkali tam pół roku, mieli wikt i opierunek, prowadzono dla nich warsztaty, kurs polskiego. Hania po zaledwie kilku tygodniach pobytu dostała pracę. Jak mówi, nie szukała, to praca znalazła ją. Nie znała polskiego, dopiero oswajała się z krajem. Szefowa sekcji ukraińskiej w radiu Olsztyn poszukiwała w tym czasie pracownika do realizacji audycji. Wypytywała, czy może wśród ewakuowanych są osoby mówiące po ukraińsku. Ale w Donbasie, mimo że to Ukraina, mówi się po rosyjsku, nikt z ewakuowanych, poza Hanią – filologiem ukraińskim – nie znał dobrze tego języka. Dziennikarka, jak później przyznała, trochę obawiała się ukraińskiego Hani, myślała, że będzie mówić z rosyjskim akcentem i wtrącać rusycyzmy. Ale Hania kończyła studia w Kijowie i mówi pięknym ukraińskim.
Nie od razu zaczęła prowadzić audycje, sporo, jak przyznaje, musiała się nauczyć: wyszukiwania materiałów po polsku, robienia wywiadów, planowania audycji, montażu. Jej pierwszym zadaniem było zrealizowanie 5-minutowych lekcji ukraińskiego dla polskich Ukraińców mieszkających na Warmii i Mazurach. Niby mówią po ukraińsku, ale robią błędy, wprowadzają polonizmy, chodziło o to, by w krótkich lekcjach przez radio uczyć ich mówić poprawnie. Później przyszły wywiady, reportaże. Przez pracę w polskim radiu błyskawicznie nauczyła się polskiego. Zapisała się na kurs języka polskiego w ośrodku, ale w ogóle na niego nie chodziła, ponieważ ciągle była zajęta – a to w pracy, a to przygotowywała się do audycji. Egzamin z polskiego na poziomie C2 zdała celująco, co zresztą wywołało podejrzenie egzaminatorki, że zataiła swoją znajomość języka. „A to codzienna praktyka i silna motywacja dały takie efekty” – mówi Hania.
Vadym jako prawnik nie mógł pracować w Polsce, musiał się przekwalifikować. Postanowił rozkręcić własny interes, otworzył w Olsztynie punkt oprawy obrazów. Vadym jest artystą malarzem amatorem i praca z obrazami mu odpowiadała. Skończył kurs zawodowy w Powiatowym Urzędzie Pracy i dostał dotację na rozkręcenie działalności, ale ostatecznie biznes się nie udał, bo – jak mówi Vadym – Olsztyn jest za małym miastem dla takiego rodzaju działalności. Vadym niedawno zaczął pracę w Caritas jako konsultant kulturowy. Hania nadal pracuje w olsztyńskim radiu, robi samodzielnie audycje, jeździ na wywiady. Poza tym na część etatu pracuje w ośrodku pomocy migrantom prowadzonym przez Caritas. Jej rodzina kiedyś skorzystała z pomocy, dziś Hania i Vadym swoim doświadczeniem i wiedzą służą innym.
Polska szkoła
Ich córki chodzą do szkół w Olsztynie, starsza nie miała łatwo, zaledwie po czterech miesiącach pobytu w Polsce musiała zdawać egzamin szóstoklasisty, a po 3 latach – egzamin gimnazjalny. Poradziła sobie, Hania uważa, że dzięki podstawom i dyscyplinie, jakie wyniosła ze szkoły ukraińskiej. Jej zdaniem, są wyraźne różnice między polskim i ukraińskim systemem nauczania, na plus dla ukraińskiego. „Na Ukrainie od razu jest ostre tempo, szkoła to szkoła, a nie jakieś bawienia się na dywaniku. W Polsce jest za dużo zabawy, luzu, mało jest prac domowych, nawet w starszych klasach” – mówi Hania. Zupełnie nie zgadza się z opinią, że polskie dzieci mają za dużo zadawane, bo na Ukrainie zadają więcej i nikt się nie buntuje. Początkowo, jako była nauczycielka, była tym sposobem edukowania zaszokowana. Vadym jest mniej radykalny. „Może to i lepiej, że jest więcej luzu i mniej jest zadawane, bo dzieci chodzą chętniej do szkoły” – mówi.
Hania i Vadym są w Polsce przeszło 4 lata, mają pozwolenie na stały pobyt, mają Kartę Polaka, obecnie mieszkają w mieszkaniu otrzymanym od miasta, które specjalnie dla nich wyremontowała jedna z fundacji. Dobrze czują się w Polsce, nie myślą o powrocie do Doniecka, choć bardzo tęsknią do swoich mam pozostawionych na Ukrainie. „Nie wiem jednak, czy mogę powiedzieć, że jestem Polką. Ukraińska świadomość jest we mnie i już zostanie” – mówi Hania.
Tekst ukazał się także w >>> Kwartalniku Caritas <<< Przeczytaj także inne artykuły z Kwartalnika w aplikacji Publico24 Newsstand lub logując się na www.e.caritas.pl
Tekst prof. dr. hab. Małgorzata Budyta- -Budzyńska, socjolog i politolog, zajmuje się migracjami, jest zastępcą kierownika Instytutu Socjologii Collegium Civitas, współpracuje z Caritas Polska w ramach projektów realizowanych na rzecz migrantów
Zdjęcia Przemysław Getka