Mariusz to młody człowiek, który przeszedł przez piekło samotności i uzależnień, a obecnie szuka swojego miejsca w życiu. Uciekał być może dlatego, że jest obdarzony wrażliwą i zranioną duszą artysty. Swój bogaty wewnętrzny świat opisuje w niezwykłym życiorysie. Zamiast rozmowy prezentujemy jego fragment.
Narodziłem się w bólu. Jak większość z nas. Płakałem bez przerwy. Potem zostawiono mnie na sali porodowej na noc. Od płaczu dostałem przepukliny. Płaczem to tylko pogarszałem. Opowiedzieli mi o tym rodzice.
Strach towarzyszył mi odkąd pamiętam. Widziałem go również w oczach otaczających mnie ludzi. Wmawiałem sobie, że to przez życie, które jest ciężkie, bezlitosne i w ogóle do dupy.
Historia moich lęków
Utwierdzałem się w przekonaniu, że najlepiej być silnym i uzbrojonym w maskę albo tarczę, a najlepiej w zbroję i miecz. Tylko że tak nie można chodzić po ulicy. Najczęściej więc chodziłem po mieście pełen lęków i miałem wielką nadzieję, że tego nie widać. Skupiałem się tak mocno na maskowaniu swoich lęków, że zapomniałem o innych sprawach. A historia moich lęków była bolesna i właściwie zdruzgotała mi całą młodość. Każdy z nas ma własną historię swojego lęku, a teraz opowiem Wam o swojej, która być może okaże się podobna do Waszej. Jest to historia strachu, który powoli zamienia człowieka w kamień.
Historia taka zaczyna się zazwyczaj od najmłodszych lat. Swoją pamiętam od jakiegoś piątego, szóstego roku życia. Los nie potraktował łaskawie mnie i mojej rodziny, ale ja mało co z tego rozumiałem jako pięciolatek. Mieszkaliśmy w dużym mieście. Bieda i problemy zmusiły moich rodziców do szukania ratunku. Trafiliśmy do ośrodka dla bezdomnych i uzależnionych, który okazał się koszmarnym miejscem. Opowiadali mi o tym, jak byłem starszy i raczej niechętnie. Było to zbiorowisko ludzi po ciężkich doświadczeniach, narkomanów, chorych psychicznie i często agresywnych. Spędziliśmy tam kilka lat. Ojciec chorował od dłuższego czasu na depresję. Często leżał w łóżku i nie wstawał. Wszystko było na głowie mamy. Byłem małym dzieckiem, więc pamiętam tylko fragmenty naszego życia w tym miejscu, ale to chyba dobrze. Na ogół bawiłem się beztrosko, jak to w tym wieku. Ale były też momenty mroczne. Tam wszystko mogło się zdarzyć. Właściwie nie wiem, jaki ten okres wywarł wpływ na moje życie, dobry czy zły, ale jakiś na pewno. (….)
Opuścić koszmar
Któregoś dnia nadarzyła się okazja, żeby opuścić ten koszmar. Wprowadziliśmy się do drewnianej chałupy na wsi, otoczonej lasami i łąkami. To była własność rodziców z dawnych czasów. W czasie naszego pobytu w ośrodku ktoś doszczętnie okradł ten domek, wy[1]niósł wszystko, wszelkie sprzęty gospodarcze, zerwał nawet deski ze strychu, wyrwał kable elektryczne. Winnych nie odnaleziono, chociaż podejrzenia padły na sąsiadów. Mieszkaliśmy tak w biedzie, bez prądu, czerpiąc wodę ze studni. Ogrzewaliśmy jeden pokój jakimś małym piecykiem, więc – szczególnie zimą – przebywaliśmy wszyscy razem. To znaczy rodzice, ja i starszy brat.
Ojciec zapisał mnie do najbliższej szkoły. Zacząłem od zerówki. W szkole szybko odkryli moje uzdolnienia plastyczne. Dużo rysowałem. Kiedy nauczyłem się jeździć na rowerze, dość późno, bo miałem jedenaście lat, jeździłem na potęgę po całej wsi. Niedaleko było spore wzgórze, na które jeździłem z kolegami, robiąc zawody kto zjedzie najniebezpieczniejszym zjazdem. Moja młodość nie byłaby zła, gdyby nie fatalna sytuacja w domu u mnie i u moich kolegów, którzy też mieli kiepsko. Najczęściej bieda, alkohol i towarzystwo z marginesu. Matka zazwyczaj pracowała ciężko fizycznie albo tkała gobeliny, a ojciec pracował sporadycznie, to tu, to tam. Był oczytany, miał dużą wiedzę i zdolności plastyczne. Do jego inteligencji i wrażliwości doszła jednak depresja. Powoli zapadał się w nią coraz bardziej. Mgliście pamiętam tamte lata, ale wrył mi się w pamięć widok ojca leżącego w łóżku, zrezygnowanego, który prawie nie wstawał, nie mył się, zapadał w sen ponurej egzystencji. Trwało to nawet trzy miesiące, zanim wstał i zrobił cokolwiek. Matka musiała radzić sobie sama, w wyniku czego w domu dochodziło coraz częściej do awantur. Ja z bratem staraliśmy się pomagać, na ile mogły dzieci.
Atmosfera gęstniała
Pamiętam, kiedy była mroźna zima, targaliśmy z mamą worek węgla od dobrych ludzi. Jako dzieciak miałem mało siły, więc mama udawała, że bardzo jej pomagam, ale właściwie sama dźwigała ten worek. Zimą bywało tak zimno, że leżeliśmy wszyscy pod kołdrą w łóżku nie wychodząc z domu. Pocieszaliśmy się opowiadaniem bajek i planami na lepszą przyszłość. Dobrze wspominam wieczory przy świecy, kiedy panował przytulny półmrok, a rodzina była razem. Zdarzały się chwile piękne, kiedy czułem się bezpiecznie. Znosiliśmy też z bratem drewno z lasu albo deski z opuszczonych domów, których właściciele zmarli albo wyjechali. Dobrzy ludzie nam czasem pomagali, dostawaliśmy też pomoc z Caritas. Często jednak nie było co jeść. Pewnego dnia poszedłem o zmierzchu kraść ziemniaki z pola sąsiadów. (…)
Rok gonił następny. Czas mijał, rosłem. W szkole uczyłem się całkiem dobrze. Rysowałem często, ale nie przywiązywałem do tego większej wagi. Czułem się jednak wyróżniony na tle reszty uczniów, kiedy chwalono i podziwiano mój talent. Wygrałem nawet kilka konkursów plastycznych, otrzymałem też wyróżnienie na konkursie ogólnopolskim. Czasem pisałem opowiadania i bajki, dobrze mi to wychodziło. Jednocześnie z biegiem lat czułem się inny od szkolnych znajomych, nie rozumiałem ich wielu zachowań. Powoli rozwijałem swoje uzdolnienia artystyczne i wrażliwość. Dużo czytałem, ponieważ w domu nie było prądu i telewizora. Czułem też przywiązanie do lasu i jakąś unikalną więź z drzewami. Tymczasem w domu było coraz gorzej (…).
Cień moich zmartwień, kompleksów i lęków również rósł i w wieku gimnazjalnym okazał się zbyt wielki. Bałem się chodzić do szkoły i wsiadać do szkolnego autobusu, bałem się ludzi. Moja nadwrażliwość nie ułatwiała mi życia. Chodziłem smutny i wystraszony. Ojciec już wtedy popijał, atmosfera gęstniała. W końcu wysłali mnie do psychiatryka w Warszawie. Miałem wtedy siedemnaście lat…
∗∗∗
To jest tylko fragment większej całości. Opowieści, którą czyta się z zapartym tchem, tym bardziej że jest prawdziwa do bólu, pięknie napisana i przeniknięta tęsknotą za pełnią życia, która wyraża się często w twórczości artystycznej. Ta opowieść, mimo zawartego w niej egzystencjalnego smutku, ma jednak ukrytą nutę radości życia oraz pozytywne rokowania. Odwiedziliśmy Mariusza i jego rodziców w drewnianym dom[1]ku w lesie. Piękna przyroda łączy się tu ze skrajnym ubóstwem, bezradnością i samotnością. Przy polnej dróżce, która prowadzi do domku, stoi stara kapliczka, a w niej oryginalne wizerunki Chrystusa. Widać świeżą farbę i niekonwencjonalne, piękne spojrzenie. „To tata namalował” – mówi z dumą Mariusz, który nas wita. Na framugach okiennych zrujnowanego domku są jeszcze widoczne niebieskie motywy kwiatowe. „To malowała mama” – dodaje Mariusz. Jeszcze nie wiadomo, jak pomóc tej rodzinie. Jest późna je[1]sień, nadchodzą chłody, zamawiamy więc tonę węgla na zimę. Zaczyna się trudny proces budzenia nadziei w życiu tej doświadczonej przez los rodziny.