Zacznijmy od początku. Powołanie – nagle, z dnia na dzień?
W życiu człowieka są takie chwile, takie wydarzenia, które na pewno kreują wybory, decyzje krótkotrwałe i na całe życie. W moim młodzieńczym życiu było wiele różnych wydarzeń, wiele różnych zawirowań. Ogromny wpływ na moje wybory życiowe odegrali rodzice, środowisko, szkoła, Kościół i parafia, w której się wychowałem, ale również i moje zainteresowania, które spowodowały, że na swojej drodze spotkałem różnych mądrych i ciekawych ludzi.
Mentorów?
Tak. W trudnych chwilach przeprowadzali mnie przez życie. Ważnym elementem, który wpłynął na moje decyzje, moją postawę, na moje wybory był czas spędzony w harcerstwie katolickim, związanym mocno z Kościołem i z parafią, do której przynależałem, czyli z parafią pw. Św. Józefa w Lublinie. Dyscyplina, odpowiedzialność, powierzone obowiązki, czyli wszystko to, co wynika z całego etosu harcerza spowodowało, że wciąż musiałem się doskonalić i pracować nad sobą. Zdobywałem kolejne stopnie, sprawności, umiejętności. Rajdy, obozy i wędrówki to był czas, który bardzo mocno wpłynął na moje późniejsze wybory życiowe.
Trudne momenty, były?
Najtrudniejszy moment miał miejsce w latach 80-tych. Ważny i niezaprzeczalny fakt, którym trudno się chwalić, jest taki, że nie zdałem matury w wyznaczonym terminie. Ta sytuacja, w tamtym okresie była dość traumatyczna. Była ona składową wielu czynników. To był okres przełomów, stan wojenny, kolejki, kartki. Harcerstwo „Zawisza” to była grupa buntu przeciw ówczesnej władzy, przełożyło się to też na szkołę. Wynik był taki, że wszystkie egzaminy zdałem poza jednym ustnym. W roku następnym powtórzyłem ją już z wynikiem pozytywnym. Nie był to jednak dla mnie powód do załamania. Ten rok spędziłem w studium policealnym o profilu elektromechanika – naprawa sprzętu gospodarstwa domowego. Dzięki temu zdobyłem nowe umiejętności i kwalifikacje.
Dalej było już łatwiej?
Kolejny czas, to lata poszukiwań swojej drogi. Była próba studiowania świeckiej teologii, geografii, a skończyło się na kolejnym studium, tym razem rachunkowość. Nie ukończyłem go. Po wielu przemyśleniach, rozmowach z przewodnikami duchowymi, z księżmi diecezjalnymi oraz zakonnymi postanowiłem coś zmienić. Podbudowałem to wszystko modlitwą, rekolekcjami i dniami skupienia. W końcu po dłuższej medytacji i modlitwie podjąłem decyzję o wstąpieniu do Seminarium Duchownego w Lublinie. Wszystko w wielkiej tajemnicy. Chciałem najpierw zdać egzaminy wstępne, a potem przekazać to bliskim.
Właśnie, a jak taką decyzję przedstawia się rodzicom, bliskim?
Gdy już wybierałem się na egzaminy wstępne, spakowany w plecak stanąłem w pokoju. Rodzice byli przekonani, że znów wyjeżdżam na kolejny rajd. Na minutę przed wyjściem z domu oznajmiłem im, że wybieram się do Seminarium na egzaminy wstępne. Mama przyjęła to ze spokojem i z nieukrywaną radością. Natomiast tata wypowiedział takie słowa mówiąc do mamy, pamiętam je do dziś: „widzisz ja Ci mówiłem, że on jeszcze coś wymyśli”.
Tak zaczęła się ta droga powołania…
Formacja seminaryjna trwała 6 lat. Wiele, wiele doświadczeń. Poczucie wewnętrznej walki myśli – czy to faktycznie jest moja droga, czy powinienem szukać czegoś innego? Z czasem dotarło do mnie, że przekraczając próg seminarium powiedziałem A, zatem trzeba powiedzieć B. Uświadomiłem też sobie, że jednak jest to wola Boża. Czułem Jego obecność, wiedziałem, że to On wskazał mi drogę. Szczególnie zawierzyłem Matce Bożej. Jej też poświęciłem moją pracę magisterską, napisaną pod kierunkiem ks. prof. Czesława Bartnika, która dotyczyła dogmatu macierzyństwa Maryi.
Wracając do seminarium, czy było łatwo dostosować się do zasad w nim panujących?
Nie było to łatwe. Pobudka o 5.40 i silencium o 19.00. Gaszenie świateł o 22:00. Codzienne wykłady, dodatkowe zajęcia powodowały, że człowiek cały czas musiał być zdyscyplinowany. Zdarzały się też momenty małego odstąpienia od panujących zasad (śmiech). Udało mi się też powołać grupę sympatyków harcerstwa, dzięki temu wspólnie z kolegami z roku i ks. prefektem, opiekunem naszego roku, jeździliśmy na rajdy. Moja pasja.
Święcenia i pierwsza nominacja na parafię. Co dalej?
Czas pomiędzy święceniami a pierwszą nominacją był trudny. Wracając z kolegą od rodziny, na terenie zachodniej Polski, miałem poważny wypadek samochodowy. Na szczęście bez większych obrażeń i wpływu na przyszłość.
To była pierwsza i jedyna parafia?
Tak. Obecny wówczas ks. Arcybiskup Bolesław Pylak, wręczył mi nominację na pierwszą parafię. Była to parafia pw. św. Brata Alberta w Puławach. To był totalny przeskok z teorii do praktyki. Posługa duszpasterska podczas Mszy świętej, w konfesjonale – co chyba było na początku najcięższe, czy podczas pogrzebu. Do dziś pamiętam szczególną sytuację śmierci młodego człowieka, który po zdaniu ważnego egzaminu na studiach przyjechał do domu pochwalić się rodzicom. W drodze powrotnej do Warszawy zginął w wypadku. To były sytuacje, które mocno na mnie wpływały, ale też hartowały w tej posłudze. Do bycia blisko ludzi, rozumienia ich problemów, sytuacji. Do ciągłej formacji. Zaangażowałem się w różne grupy modlitewne działające w parafii oraz w działalność harcerską, a po 4 latach Bóg postawił przede mną kolejne wyzwanie…
Nominacja na pomaganie…
Nie przypuszczałem, że tak się stanie. 4 lata w Puławach to czas doświadczeń i poznawania ludzi, wspólnoty kapłańskiej. Oczywiście, gdzieś cały czas była otwartość na nowe wyzwania. W kwietniu 2000 roku zadzwonił do mnie mój prefekt z seminarium ks. Andrzej Głos, wtedy już dyrektor Caritas i poprosił o spotkanie, na którym spytał czy nie zechciałbym mu pomagać jako jego zastępca. Bóg tak wszystko pokierował, że już w czerwcu, ówczesny ks. Arcybiskup Józef Życiński powołał mnie na to stanowisko.
Jak wyglądały pierwsze chwile w Caritas?
Były raczej związane z bieżącymi działaniami, czyli przygotowanie wakacji w Firleju dla naszych małych podopiecznych. Poznanie dzieci, wychowawców i personelu. Na pewno to była inna praca niż posługa duszpasterska w parafii. Praca, która była ukierunkowana przede wszystkim na pomoc człowiekowi w potrzebie. Do dziś pamiętam jak ciężko było mi się odnaleźć, gdy współpracownicy zwracali się do mnie „księże dyrektorze”. Myślałem – jaki tam ze mnie dyrektor.
Pierwsze najtrudniejsze doświadczenie?
Czysto formalne, w okresie kolonijnym musiałem szybko nauczyć się jak wiele kwestii należy zorganizować począwszy od pozwoleń, zgłoszenia wypoczynku do Kuratorium, Sanepidu, straży pożarnej etc. Oczywiście miałem duże zaplecze doświadczeń harcerskich, najtrudniejsze były kwestie formalno-prawne. To była ogromna odpowiedzialność. Z perspektywy czasu wydaje mi się to bardzo proste.
Jak rozwijała się Caritas na przestrzeni lat, z perspektywy zastępcy Caritas Archidiecezji Lubelskiej?
Bardzo intensywnie. Był to czas poszukiwania nowych możliwości pomocy potrzebującym. Jedynym
z projektów, w który bardzo się zaangażowałem, i który powstał m.in. z mojej inicjatywy, była pomoc bezrobotnym. Była to odpowiedź na pytanie, w jaki sposób Kościół może zaangażować się w pomoc osobom, które poszukują pracy. Tak powstał pomysł tworzenia Biur Aktywizacji Bezrobotnych we współpracy z Sequir Catholic – odpowiednikiem Caritas we Francji. Powstały one na terenie kilku diecezji m.in. w Lublinie. Projekt jest realizowany do tej pory. Kolejnym znaczącym programem pomocowym był PEAD (Europejski Program Pomocy Żywnościowej – przyp. red.), który miałem przyjemność koordynować. W tym czasie w ramach grupy roboczej wypracowaliśmy cały system obsługi tego programu w ramach struktur Caritas – obiegu dokumentów, dostarczania żywności, rozliczania, kontroli, ogólnie cały system zarządzania. Kolejne wyzwanie było w 2004 roku i wiązało się z wejściem w życie ustawy o wolontariacie i organizacjach pożytku publicznego. Caritas uzyskała wtedy status OPP i od tego momentu zaczęła się zupełnie inna świadomość działalności naszej organizacji jako osoby prawnej. Spowodowało to wiele zmian, do których nasza organizacja musiała się dostosować. Ten okres wiąże się też z innym, już czysto prywatnym doświadczeniem, mianowicie chorobą mojego taty, który w 2002 roku dostał udaru. Przez 7 lat całą rodziną walczyliśmy o jego zdrowie. W 2009 roku w dzień imienin mojej mamy, w godzinie Bożego Miłosierdzia odszedł do Domu Pana. Mówię o tym celowo. To było wydarzenie, które odbiło się w mojej psychice. W chorobie taty uświadomiłem sobie, że takich osób jak on, który chorował w domu i był pod opieką rodziny jest bardzo wiele. Ten bagaż doświadczeń uwydatnił mi jak bardzo trudna jest taka opieka bez specjalistycznego sprzętu. Wtedy pomyślałem, co my jako Caritas, możemy zrobić dla tych ludzi. Wówczas rozpoczęliśmy prace nad uruchomieniem Wypożyczalni Sprzętu Rehabilitacyjnego, która funkcjonuje do dziś.
W tym czasie wiele się uczyłem. Poznawałem diecezjalne Caritas i ich dyrektorów, księży, ngo-sy, urzędników pracujących w Miejskim Urzędzie Pracy, Miejskim Ośrodku Pomocy Rodzinie, w różnych wydziałach Urzędu Marszałkowskiego, Wojewódzkiego czy Urzędu Miasta. Teraz, patrząc wstecz, postrzegam ten czas jako przygotowanie do przyszłej funkcji, którą przyszło mi sprawować (uśmiech). Opatrzność Boża.
Okres 10-ciu lat pracy i nagle przychodzi moment powołania na funkcję dyrektora. Jakie uczucie, myśli temu towarzyszyły? Stać na czele tak dużej organizacji, która udziela pomocy tak wielu osobom…
Plany zmian w strukturze były już sygnalizowane przez ówczesnego ks. dyrektora Andrzeja Głosa. To była jego wielka mądrość, aby przygotować mnie do tej funkcji. Na pewno był we mnie spokój, przecież wiedziałem co to jest Caritas, znałem jej struktury, wiedziałem gdzie i jak załatwić formalności. Mimo to, miałem poczucie, że w takiej organizacji trzeba być manager’em. Trzeba tworzyć zespół ludzi ukierunkowanych na pomaganie, budować relacje, miałem i mam dalej świadomość, że tylko zgrany zespół może skutecznie pomagać potrzebującym. Caritas to nie tylko organizacja, to też Dar Boży, o który trzeba się modlić. Mając w sobie miłość, w sposób życzliwy, uprzejmy, ale też empatyczny i skuteczny pomagamy osobom potrzebującym, przeżywającym ból
i cierpienie.
Czyli doszedł księdzu nowy wcześniej niewyuczony zawód – manager?
Tak. Niestety nie jest prosto nauczyć się bycia manager’em. Na studiach nauczyłem się kwalifikacji teologicznych. Musiałem od lipca 2010 roku zacząć uczyć się na nowo. Zarządzania pracownikami, organizacją, w tym szeregiem nieruchomości: w Dąbrowicy, Firleju, Krasnymstawie i tu w Lublinie. Wyzwań było i jest niemało.
Jedna osoba i tak duża organizacja, tysiące rozmów, telefonów i ciągłe dylematy – czy wystarczy środków finansowych, aby pomóc. Jak to ogarnąć?
Modlitwa daje mi siłę. Świadomość, że nie jest się samotną wyspą. Zespół ludzi dzieli się moją odpowiedzialnością za działania, projekty. To nasza siła. Z pomocą przyszedł ksiądz Adam Raczkowski, pełniący funkcję zastępcy. Razem dokonywaliśmy niekiedy bardzo trudnych zmian, czy to w statucie, czy zmian personalnych i proceduralnych. Rozpoczęliśmy proces dopasowywania organizacji do wymogów formalnych. Myślę, że proces dostosowywania do zachodzących zmian trwa. Rozwijamy pomoc potrzebującym, dbamy o wizerunek, o transparentność. Jestem przekonany, że silna Caritas to jeszcze lepsza pomoc. Cały czas rozwijamy się, aby docierać do biedy, ludzkiej biedy, ale też budować relację z Darczyńcami i pokazywać im efekty ich pomocy. Pokazać jak ich ofiarność zmienia życie naszych podopiecznych. Stąd też odważna decyzja w 2012 roku, aby poznać i rozwijać fundraising. Początkowo z pewnym dystansem, a później z coraz większym przekonaniem, że to właściwa droga dla Caritas. Poznałem proces, mechanizm, kontaktowałem się z PSF-em (Polskie Stowarzyszenie Fundraisingu – przyp. red.) uczestniczyłem w szkoleniach. Finalnie podjąłem decyzję, aby stworzyć Dział Rozwoju naszej Caritas.
Funkcja dyrektora wiąże się odpowiedzialnością, ale też „ciężarem” dylematów komu pomóc? Jak sobie ksiądz radzi po ciężkich rozmowach, spotkaniach np. z rodzicami chorego dziecka, którzy zwrócili się z prośbą o pomoc finansową?
Bardzo ważną rzeczą w naszej pracy jest formacja, aby w tym całym zabieganiu, nie zapomnieć z czego wynika motywacja do pracy. Relacja z Bogiem. Stąd w życiu kapłańskim są bardzo ważne – modlitwa, rekolekcje i ciągła formacja. Przy tym należy też pamiętać o odpoczynku, choć z tym bywa bardzo trudno (uśmiech). Ważne jest też hobby – wędkarstwo. Dzięki niemu poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy pomogli w wielu trudnych sytuacjach, wielokrotnie pomagając tym samym naszym podopiecznym. To bardzo cenne.
Myślę, że w takiej pracy bardzo ważny jest charakter. Świadomość wewnętrznego spokoju, ale też empatia połączona z asertywnością. Nie zawsze udaje się to zrobić. Pamiętam taką sytuację, kiedy z prośbą o pomoc przyszła do mnie mama z dzieckiem, które zachorowało na nowotwór oka. Kiedy spojrzałem w oczy tego dziecka, to spostrzegłem chorobę, była widoczna. Duże zapłakane oczy wzbudziły we mnie tak duże rozżalenie i pytanie: czy ja się jeszcze do tej roboty nadaję? W ogóle życie nie jest proste, ale jesteśmy ludźmi i mamy Boga. We mnie jest taka prosta i głęboka wiara, że jestem dzisiaj tutaj nie bez przyczyny. Pan Bóg mnie powołał jako osobę duchowną, ale przede wszystkim powołał mnie do życia. Szukam rozwiązań na wszystkie wyzwania, problemy, ale też oddaje swoje życie Bogu i Jemu ufam, że to On mnie prowadzi. Odczuwam opiekę Matki Bożej. Moja mama ofiarowała mnie, i moich dwóch braci, opiece Matki Bożej, każdego dnia modląc się i prosząc o wszelkie łaski dla nas. Ja po prostu odczuwam tę opiekę. Ważne są też słowa Jezusa, które podkreślają moją misję i misję Caritas: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”.
Dzień pracy w Caritas….?
Każdy dzień w Caritas to jest praca, która pochłania nie 8h, a często 10h a nawet 14h. To jest kwestia dyspozycyjności. Rozmowy, spotkania – nastawienie na mówienie i słuchanie. Setki połączeń telefonicznych. Pamiętam, jak raz podczas jednego spotkania 1,5h nie mogłem odebrać telefonu i miałem 56 nieodebranych połączeń. Samych kontaktów w telefonie mam już ponad 1000…. Spotkania z Darczyńcami i z podopiecznymi. W tym wszystkim muszę znaleźć czas dla mamy, która jest już wdową.
Lubię dużo pracować, bo wiem, ze dzięki temu Caritas pomoże większej liczbie potrzebującym.
Słowo na koniec rozmowy?
Wierzę w Boga i ufam Mu. Trudne wydarzenia, które przychodzą są przyjmowane z wiarą, że nawet ze zła Bóg wyprowadzi dobro. To przekłada się na zaufanie do człowieka. To daje mi spokój. Dlatego wierzę, że przed nami same dobro.
Dziękuję za rozmowę.
Ks. Wiesław Kosicki od 2000 roku jest związany z Caritas Archidiecezji Lubelskiej. Od 2010 roku pełni funkcję Dyrektora.
rozmawiał: Mateusz Jocek