Jeśli wydaje się nam, że przemiana, jakiej doświadczył Szaweł, to historia, która dziś nie ma prawa się zdarzyć, jesteśmy w błędzie. Działanie Boga w nas jest wciąż widoczne i tak samo cudowne. Dowodem niech będzie życie Gabriela – nawróconego bandyty, który dziś pomaga innym ponieść się z kryzysu.
Przez całe życie byłem na kontrze. Na kontrze do tego, co widziałem we własnym, rodzinnym domu jako dziecko, a potem nastolatek. Potem na kontrze do świata dorosłych, a szczególnie do tych, którzy szybko się wzbogacili i obnosili się ze swoim bogactwem i chamstwem. Potem na kontrze do mojego własnego życia, jakie coraz bardziej ciągnęło mnie w dół. Aż do teraz, kiedy moje życie zmieniło swój bieg o 180 stopni dzięki jednej chwili przed telewizorem.
Był 1999 rok, najdłuższa pielgrzymka Jana Pawła II do Polski. Byłem wtedy bandytą, bo na złodzieja byłem zbyt leniwy. Prawdziwym bandytą z warszawskiej Pragi. Miałem respekt w moim środowisku, dla tamtejszych chłopaków byłem jakimś wzorem i legendą, ćwiczyłem w praktyce sztuki walki, boks i inne dyscypliny, z czego zostały mi ślady na ciele, pogruchotany bark i uszkodzony staw skokowy. No i pogruchotane życie, z którego Bóg mnie podniósł bez specjalnego w tym mojego udziału. W drodze niezasłużonej łaski.
Wtedy siedząc przed telewizorem z piwem w ręku przeżyłem wstrząs. Nagle zacząłem strasznie, strasznie płakać, trząść się, dosłownie wyć z bólu. Trwało to dość długo. Musiałem wtedy wyglądać niezbyt atrakcyjnie…
Gabriela spotykam przy mobilnej łaźni dla bezdomnych w Warszawie, gdzie jest pracownikiem obsługującym dziennie nieraz i stu chętnych. Klienci przychodzą tu w różnej kondycji życiowej. W kilku zintegrowanych kontenerach przy ruchliwej ulicy panuje wzorowa czystość i porządek. Każdy przychodzący otrzymuje czystą bieliznę, ręcznik i kosmetyki. Po chwili widzę, że to nie jest wszystko, co może tu otrzymać. Właśnie wyszedł z kabiny kolejny, wykąpany klient. Podchodzi do Gabriela i z wyraźnym respektem dziękuje, oddaje żel pod prysznic. ― A kto się ogoli za ciebie? ― rzuca przez uchylone drzwi Gabriel, podając mu jednocześnie przybory do golenia. Potem, kiedy już całkowicie odświeżony klient ponownie podchodzi do dyżurki, Gabriel skrapia mu dłonie pachnącym płynem po goleniu, w celu dopełnienia odnowy biologicznej. Na wszelki wypadek nikt nie dostaje do ręki całej buteleczki z płynem. ― No, teraz możesz iść, wyglądasz o niebo lepiej ― mówi mu na pożegnanie Gabriel.
Jest mała chwila na rozmowę. Gabriel zaparza herbatę, siedzimy w kontenerze, w którym jest podjazd i urządzenia dla niepełnosprawnych, toalety, magazyn z środkami czystości i odzieżą, stół, na którym leżą kwartalniki Caritas, książki do wypożyczenia dla chętnych, różańce. Oprócz staranności w obsłudze, porządnego wyposażenia i schludności w obejściu wyczuwa się tu jeszcze coś, atmosferę, która sprawia, że wielu, zwłaszcza młodocianych klientów, powraca tu wielokrotnie.
Właśnie na trawniku naprzeciwko wejścia do naszego kontenera przykucnął dwudziestokilkuletni chłopak w dresie. ― To nasz stały gość ― mówi Gabriel. ― Był zupełnie nie do życia, zbuntowany przeciwko wszystkim i wszystkiemu, jak ja kiedyś. Aż musiałem porozmawiać z nim po męsku i teraz chodzi jak w zegarku. Nawet chętnie mi tu pomaga. Drugi, również bezdomny, pracuje tu jako mój zmiennik i pilnuje w nocy tego obiektu. Tych młodych uciekinierów od rzeczywistości, w której się wychowywali, a potem próbowali z nią jakoś żyć, i która ich stopniowo ciągnęła w dół, jest coraz więcej. Wielu szuka pomocy, tylko nie zawsze umie z niej skorzystać, jak się znajdzie. Ciągle ich nosi… Jakaś tęsknota.
Janusz Sukiennik: Jak się tu znalazłeś, w tej łaźni mobilnej? To wygląda jak metafora przemiany w życiu człowieka, który z bandyty stał się kimś usługującym ludziom bezdomnym i zagubionym. Przecież i Ciebie nosiło w życiu.
Gabriel: Tak, mam bogate życie. Znaczy – obfite w wydarzenia i zwroty, bo finansami muszę się dzielić z komornikiem. Pochodzę z domu nieustannej balangi i libacji. Pamiętam porozbijany żyrandol i straszne wydarzenia, nie tylko dla dziecka, którym wtedy byłem, nie wyłączając zabójstwa. Bóg jednak prowadził mnie, chociaż trudnym szlakiem, i był zawsze blisko. Teraz widzę to wyraźnie. Uczyłem się życia, nie mając dobrych wzorów, w takich warunkach, w jakich byłem. Nieraz jako dziesięciolatek poszukiwałem matki po całej okolicy, żeby przyszła na obiad. A kiedy straszyła mnie duchami, ja w nocy szedłem na cmentarz i w ten sposób uczyłem się nie bać. Szybko dojrzewałem. Z jednej strony twardniałem, ale z drugiej ciągle była we mnie jakaś tęsknota za domem, bliskością, normalną rodziną. Ostatecznie zajmowali się mną dziadkowie i oni wnosili trochę normalności w moje życie. Tęskniłem jednak za prawdziwym ojcem. I wtedy ta chwila spotkania z Janem Pawłem II za pośrednictwem telewizji przyniosła jakiś wstrząs. W jego barwie głosu, ciepłej obecności, mądrości i zdecydowaniu poczułem obecność dobrego i wymagającego Ojca. Ale wcześniej był drogę do mojego życia.
J.S.: Spotkałeś jeszcze kogoś znaczącego dla Ciebie na tej drodze?
G.: Kiedy siedziałem w więzieniu, spotkałem się ze wspólnotą chrześcijańską, od której dostałem Biblię. Zacząłem ją czytać i tak się chyba zaczęło. Potem otrzymałem kilka ciosów od życia, jeden po drugim. Najpierw odeszła ode mnie ślubna żona i dzieciom groziło oddanie do domu dziecka. Potem zachorowała i umarła w wieku siedmiu lat moja córka. Jak wyszedłem, to chciałem się zabić, a raczej zapić na śmierć. Nie miałem jednak złości ani żalu do Boga. I właśnie wtedy chyba naprawdę zacząłem się modlić. Moją jedyną radością i nadzieją stał się syn, który ma teraz 21 lat. Skończył technikum i ma dobrą pracę, nie poszedł w ślady swojego taty. Tak, mój syn był również jedną z tych osób, które bardzo wpłynęły na moje życie.
J.S.: Czym zajmowałeś się po nawróceniu, do czasu pracy w tej łaźni?
G.: Bandyckie życie zakończyłem w wieku 28 lat, kiedy wszystko mi się zaczęło walić. Potem miałem małą firmę budowlaną, warsztat rowerowy, pracowałem w przedszkolu na Pradze jako złota rączka i bardzo się z tymi dziećmi zżyłem. Bardzo dobrze wspominam też pracę w ośrodku pomocy dla dzieci z zespołem Downa, ale praca tutaj jest miejscem, w którym czuję się naprawdę wolny, nie naznaczony jakimś piętnem i wiem, że moje życie ma sens. Kiedy widzę jakiegoś „zawieszonego” w życiu małolata i wyczuwam zachętę do rozmowy, to próbuję z nim rozmawiać. Widzę, jak bardzo potrzebują prawdziwego kontaktu z kimś, kto ich nie odrzuci ani nie zacznie od razu pouczać. Może wyczuwają we mnie bratnią duszę, bo ja wychowałem się, jak wielu z nich, można powiedzieć, w piekle, a teraz mam radość życia, którą się chętnie dzielę. I to ich często intryguje.
J.S.: Ostatecznie to Bóg Cię znalazł, czy ty znalazłeś Boga?
G.: Jedno i drugie, ale inicjatywa i staranie wyszły od Boga. Ja nie mam specjalnie odgniecionych kolan od modlitw. Staram się rozmawiać z Nim jak z Ojcem. I czuję radość z tego, że jestem zagubionym i odnalezionym synem. Od tamtej transmisji telewizyjnej.
J.S.: Serdeczne dzięki za rozmowę, za spotkanie i za świadectwo.
Janusz Sukiennik
Artykuł po raz pierwszy ukazał się w najnowszym numerze kwartalnika Caritas nr 1/2019.
Wersja papierowa jest dystrybuowana przez Caritas Polska i Caritas diecezjalne. Wersję elektroniczną można pobrać TUTAJ.