Żeby czynić dobro, nie trzeba wiele, nawet nie trzeba mieć pieniędzy, rzeczy. Tym bardziej kamery. A jednak nie jest to do końca prawda. W Caritas pracuje sztab ludzi, dzięki którym świat dowiaduje się o tych, którzy potrzebują pomocy, i dzięki temu… pomaga! O swojej pracy opowiadają operatorzy filmowi – Mikołaj Brożek i Maurycy Pieńkowski.
Praca w Caritas to praca z wyboru czy z przypadku?
Mikołaj Brożek: Był to całkowicie świadomy wybór, więc to praca z wyboru. Jednak ten wybór był podyktowany przypadkiem. Zawsze żyłem blisko Kościoła, blisko jego struktur. Należałem do wspólnot. Byłem przez lata, i właściwie jestem do dzisiaj, ministrantem. Nie tylko ja jestem blisko związany z Kościołem, ale i cała moja rodzina. Brat jest również ministrantem. Mama śpiewa w chórze parafialnym, właściwie go współtworzyła kilkanaście lat temu. Zawsze jakoś te wspólnoty katolickie były mi bliskie. Były ze mną przez większą część życia. Caritas też gdzieś zawsze była. Miałem świadomość istnienia tej organizacji. Gdy opowiadam o mojej pracy, zawsze podkreślam, że żyłem wcześniej w błogiej nieświadomości, jak wielka jest to organizacja, jak wiele robi dobrego. Wielu Polakom – i mnie wcześniej również — Caritas kojarzyła się tylko ze świecą wigilijną, z jakimiś akcjami, jak to się mówi, dla biednych, ze zbiórkami żywności i odzieży. Myślę, że gdybyśmy zrobili sondę uliczną na ten temat, czym zajmuje się Caritas, takie padałyby odpowiedzi. Kiedy przyszedłem do Caritas, po prostu przygniotła mnie liczba różnych inicjatyw, w jakie Caritas Polska jest zaangażowana, nie tylko w Polsce, ale głównie za granicą. Nie miałem o ich istnieniu absolutnie żadnego pojęcia, jak wielkie są to dzieła, jak wiele pracy wymagają, jak są ważne i potrzebne. Pojawiła się oferta pracy w Caritas i z niej skorzystałem. Cieszę się, że dokonałem tego wyboru, bo mogę współtworzyć to dzieło. W sposób, mam nadzieję, kreatywny.
Wystawa na Ukrainie. Mikołaj Brożek rozmawia z beneficjentkami programu dla migrantów. Za kamerą Maurycy Pieńkowski
Maurycy, czy Twoja droga była podobna?
Maurycy Pieńkowski: Nic nie jest przypadkowe. Myślę, że każda moja decyzja w życiu rzutowała na to, że w końcu znalazłem się w Caritas. Kluczowa na pewno będzie przyjaźń, bo to właśnie dzięki niej Mikołaj zaprosił mnie do tej przygody z… Chciałem powiedzieć „z tą firmą”, bo dotychczas pracowałem tylko z firmami. Jednak o Caritas mówię „organizacja”. Jakoś wydaje mi się, że inne określenie miejsca, gdzie pracuje się dla ludzi, jest nieodpowiednie. I gdzie przede wszystkim pracują ludzie, którzy mogliby spokojnie znaleźć inną, może lepiej płatną pracę czy taką, która pozwoli im się wybić, a jednak wybrali Caritas – ze względów misyjnych albo dlatego, że wiedzieli, że będą tu robić coś wartościowego. Nie ukrywam, że jeszcze rok temu, gdyby ktoś mi powiedział, że będę pracować w Caritas, mocno bym się zdziwił: „Jak to, ja jako operator miałbym pracować w Caritas? Po co im operator. Ubogi nie potrzebuje operatora”. Jednak okazuje się, że nie jest tak do końca. Właśnie poprzez wykorzystanie swoich talentów, umiejętności jestem w stanie pomagać. Widzę, że to, co robię, zmienia życie ludzi, których spotykam… Tych, których łapię w kadrze kamery. Zawdzięczam tę pracę przede wszystkim przyjaźni. Razem z Mikołajem pracowałem w telewizji studenckiej. Byłem w różnych redakcjach, ale właśnie Caritas to moja pierwsza poważna praca. Jest to taka praca, którą człowiek się cieszy.
Wiara pomaga Wam w pracy w Caritas? Czy może jest to taka wartość dodana, która nie jest istotna?
M.B.: Bardzo podobało mi się stwierdzenie „ubogi nie potrzebuje operatora”. Jakże mylne z dzisiejszej perspektywy. To naprawdę ciekawe, że w pewnym momencie pojawia się poczucie misji. Ujawnia się wrodzona chęć pomagania. Czujemy, że treści, które tworzymy, te zdjęcia, filmy czy artykuły, sprawiają, że możemy komuś odmienić życie. Ułożyć je na nowo. Czy wiara w tym pomaga? Z pewnością. Bez wiary nie byłoby nadziei na lepsze jutro, na odwrócenie czyichś losów. Wiara umacnia nas na każdym kroku. Myślę, że bez wsparcia tam na górze te wielkie dzieła nie byłyby w ogóle możliwe.
M.P.: Powiem tak: gdyby nie wiara, to potrzebowałbym pomocy dobrego psychiatry. Spotykając się z potrzebującymi, sam bym sobie z tym po prostu nie poradził. Spotykamy się z tymi, którzy są najbardziej cierpiący – nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Z umierającym w Dżibuti, z niepełnosprawnym w Rwandzie… To są obrazy, na które nie jesteśmy przygotowani. Żyjemy w czasach największego prosperity w dziejach tej części świata i trudno nam sobie wyobrazić, co dzieje się gdzie indziej. Ale nawet tutaj są ludzie, których los czy po prostu ich wybory doprowadziły do sytuacji, w której nie mają pewności jutra. Wtedy zadajesz sobie pytanie, dlaczego tu jesteś. Nie masz wprawdzie wpływu na to, że ktoś znalazł się w trudnej sytuacji, ale masz bardzo duży wpływ na to, co będzie jutro. Poprzez decyzję dzisiaj. Wiara jest takim kierunkowskazem, który pokazuje, co możesz zrobić, żeby poprawić nie tylko twoje życie, ale przede wszystkim życie tego drugiego człowieka. Jako operatorzy często pierwsi trafiamy w miejsca, gdzie jest tragiczna sytuacja. W ogóle telewizje często są pierwszymi świadkami wydarzeń. Jesteśmy świadomi tego, jaki zawód wykonujemy. Oczywiście różne sytuacje mogą nas zaskoczyć, ale jednak jedziemy tam… Dla mnie wiara jest taką podporą, znakiem, gdzie mam iść.
Obejrzyj Reportaż Maurycego o jedynym hospicjum w Rwandzie >>> [Reportaż Caritas] Światowy Dzień Hospicjów i Opieki Paliatywnej
M.B.: Wydaje mi się, że jesteśmy takimi oczami na świat dla ludzi. Musimy więc być bardzo uważni i bardzo obiektywni w sposobie, w jaki przekazujemy informacje. Mam nadzieję, że – z Bożą pomocą – nam się to udaje.
W ramach pracy w Caritas macie za sobą bardzo dużo wyjazdów. Również do egzotycznych krajów, gdzie spotykacie się z inną kulturą. Musicie się jakoś do tego przygotować…
M.P.: Kiedy dowiedziałem się, że pojadę do Dżibuti, to poczułem przerażenie. Pomyślałem, że przecież nic o tym miejscu nie wiem. Co ja tam będę robił i co powie moja rodzina? Jadę przecież w niebezpieczny rejon. Samo Dżibuti nie jest niebezpieczne, ale graniczy z Somalią, która jest pogrążona w chaosie, i jest blisko Jemenu, gdzie panuje jeden z największych kryzysów humanitarnych. To daje do myślenia. Zastanawiałem się, kiedy ja to powiem rodzicom. Po pierwszym szoku, po rozczytaniu i wzięciu wszystkich szczepionek zacząłem przyzwyczajać się do myśli o wyjeździe.
Obejrzyj film i zdjęcia Maurycego z Dżibuti >>> Przywracając uśmiech potrzebującym w Dżibuti
Bałeś się tylko o swoje bezpieczeństwo?
M.P.: Przygotowując się do wyjazdu, myślałem, co to będzie, przecież jadę z zupełnie nowym sprzętem. Faktycznie kamera miała pierwsze, mocne wejście w teren – i to półpustynny. To jest miejsce, do którego żaden operator ze swoim sprzętem nie chce jechać, ponieważ pył może się dostać do obiektywu i go zepsuć. Pomyślałem więc: „No tak, dadzą mi nowy sprzęt, a jak wrócę, będzie popsuty. Dobry początek w nowej pracy”. Miałem też problem z tym, że ten sprzęt rzuca się w oczy. To jednak spora kamera, a jedziemy do kraju, który nie jest otwarty na dziennikarzy i operatorów. Tam na każdym rogu stoi policjant lub żołnierz i trzeba uważać, co się nagrywa. Jeśli się nagra coś, czego się nie powinno nagrywać, może się to skończyć odebraniem karty pamięci lub wręcz całego sprzętu, wydaleniem z kraju, a nawet przetrzymaniem w więzieniu. Dżibuti jest krajem stosunkowo bezpiecznym, ale pod szczególną kontrolą władz.
Czy to wszystko, jeśli chodzi o przygotowania do takiego wyjazdu?
M.P.: Oczywiście, że nie. Trzeba zapoznać się z dokumentem bezpieczeństwa. Zdać nawet test przygotowany przez ONZ, żeby wiedzieć, jak się zachować w kryzysowych sytuacjach. Na przykład wtedy, kiedy ktoś do ciebie strzela, gdy jedziesz samochodem, lub ktoś chce cię porwać. Niestety dziennikarze z Europy bardzo rzucają się w oczy, bo oprócz sprzętu mają jeszcze jasną karnację.
Jak organizowałeś swój czas na miejscu?
M.P.: Miałem przede wszystkim poczucie ograniczenia czasowego. Operatorzy najczęściej nie jadą na długie misje. Wolontariusze zostają zwykle kilka miesięcy, więc mają czas na aklimatyzację, na poznanie lokalnej społeczności. Operator natomiast jest trochę takim kosmitą – przylatuje samolotem i w krótkim czasie musi zebrać jak najwięcej materiału. Ze mną też tak było. Zrobiliśmy oczywiście przed wyjazdem research, z kim warto rozmawiać, ale na miejscu musieliśmy zmieniać plany. Na coś nie dostaliśmy pozwolenia, ktoś nie może z nami rozmawiać, a w zamian pojawia się ktoś inny, kto okazuje się najciekawszą postacią w czasie całego wyjazdu. Są rzeczy, do których można się przygotować, i takie, które są nieprzewidywalne. Jako operator dysponuję pewnymi umiejętnościami nagrywania, dobierania tła itd., ale już na to, co nagrywana osoba powie, nie mam wpływu.
Wspominałeś, że Dżibuti jest stosunkowo bezpiecznym krajem…
M.P.: Czy czułem strach? Czasami tak. Kiedy znaleźliśmy się w slumsach. Pojechaliśmy tam, gdzie nocują uchodźcy jemeńscy, czyli do najgorszych części miasta. Muszę przyznać, że nie zaryzykowałem i nie wszedłem w samo serce slumsów, tam, gdzie się chodzi wąskimi korytarzami. Gdzie w każdej chwili może sięgnąć jakaś ręka i zabrać ci sprzęt albo nawet porwać cię w jakiś ciemny kąt. Z szacunku dla Caritas, która przygotowała ten wyjazd, uznałem, że tak daleko zajść nie mogę.
Często jeździcie ze wsparciem. Czy to wsparcie się przydaje?
M.B.: W pracy w terenie bardzo. Czy to w Polsce, czy za granicą druga para rąk, druga para oczu jest niezwykle pomocna. Każdy ma trochę inną wrażliwość. Co innego zauważy. Idąc w serce slumsów, o których wspominał Maurycy, ważne jest poczucie, że ma się czyjąś rękę na ramieniu, która w razie czego cię obroni. To daje zupełnie inne możliwości. Gdyby Maurycy był w grupie, pewnie by wszedł w slumsy głębiej. Wtedy może reportaż byłby zupełnie inny. Może zobaczylibyśmy bardziej prawdziwe oblicze slumsów niż to na obrzeżach. Bardzo ważne jest, żeby być z kimś. Z kimś, kogo się zna. Z kimś, kto zna etykę pracy dziennikarza. Szczególnie w danym regionie.
Czy praca operatora wymaga ciągłego doskonalenia, przygotowywania się?
M.B.: Wyjeżdżamy za granicę w różne rejony, a to wymaga nieustannej edukacji. Trzeba poznać kulturę kraju, by wiedzieć, jak z kimś rozmawiać, by kogoś nieświadomie nie urazić, żeby ta osoba czuła się w rozmowie swobodnie. Żeby mogła mówić to, co chce faktycznie powiedzieć, a nie to, co wypada. Zależy nam na obiektywizmie. Tego się uczy człowiek cały czas. I tak naprawdę, choćbyśmy przygotowywali się nie wiem jak długo, to pewne realia poznaje się dopiero na miejscu. Nie da się opowiedzieć słowami tego, co się widziało w Dżibuti czy Rwandzie. Bywało już tak, nawet w Polsce, że miał to być miły dzień zdjęciowy, a spotykałem się z prawdziwą ludzką tragedią. Dla mnie, osoby stojącej za kamerą, jest to tak uderzające, że mnie po prostu blokuje i już nie potrafię zadać więcej pytań, chociaż skończyłem odpowiednią szkołę i powinienem wiedzieć, jak się zachować. Jest pewna skala ludzkiej tragedii, która przytłacza. I to jest trudne, bo człowiek wraca z nagranym materiałem i musi wiedzieć, co chce powiedzieć, by komuś pomóc. Mamy godzinę nagrania. Musimy to skondensować do kilku minut. Opowiedzieć historię, która jest ciężka, bardzo smutna. Ja bardzo często wracam do domu, do przyjaciół, i opowiadam, co mnie dziś spotkało, z kim się dzisiaj widziałem i jak niesamowitą albo niesamowicie przykrą historię poznałem. I że nie potrafię się z nią pogodzić. Zastanawiam się, jak sam mogę pomóc, prywatnie, od razu. Albo pytam swoich przyjaciół, znajomych, rodzinę, jak by odebrali daną historię, gdybym skondensował ją do paru zdań. Czy zrozumieliby problem? Czy by pomogli? Bo przecież o pomoc w tym wszystkim chodzi.
Maurycy w przedszkolu w Rwandzie prowadzonym przez siostry
W reportażu musicie przekazać emocje. Często rozmówcy się przed Wami otwierają. Macie czasem dylemat, czy możecie to pokazać?
M.B.: To jest zawsze wielka rozterka. Czasem ktoś w bardzo szczerej rozmowie rozkleja się. Potem zastanawiamy się, czy to jest właśnie ten fragment, który powinniśmy pokazać, czy raczej usunąć na etapie montażu i skupić się jednak na warstwie stricte informacyjnej. Trzeba bardzo… Słów mi aż brakuje…
M.P.: Wrażliwie podejść do tematu.
M.B.: I bardzo ostrożnie.
M.P.: Język filmu jest językiem emocji, więc to, co tworzymy, jest w pewnym sensie sztuką. Może to brzmi górnolotnie, ale to jest jednak dalekie od rzemieślnictwa. Praca operatora i montażysty podobna jest do pracy rzeźbiarza, który musi stworzyć jakieś dzieło. Tylko jest o tyle trudniejsza, że pojawiają się ludzkie problemy i tragedie. W pracy w Caritas właściwie nie ma dnia, żebym nie widział na ekranie monitora ludzkiej tragedii. Przy tym wychodzę z założenia, że chcę pomóc, więc staram się tę historię jak najlepiej przekazać. Jeżeli rzeczywiście rozmówca się rozkleja, to staram się zachować proporcje. Musimy grać na wielu różnych efektach. Czasem to jest efekt dźwiękowy. Czasem to jest obraz. Nie mówię o jakiejś manipulacji – jeżeli chcemy, żeby ktoś obejrzał ten materiał, to musi być on w pewien sposób atrakcyjny. Warstwa wizualna musi ściśle łączyć się z warstwą dźwiękową. Nie ukrywam, często płacz dziecka pojawiający się w pewnym momencie filmu na nowo przykuwa uwagę widza. Uwaga spada już mniej więcej pomiędzy pierwszą a drugą minutą reportażu, więc jeśli materiał jest dłuższy, trzeba ją utrzymać za pomocą różnych efektów. Moim ulubionym efektem jest cisza. Zazwyczaj w filmach jest dużo dźwięków, dużo różnych efektów, więc kilka sekund ciszy niesie ze sobą bardzo silny przekaz. Oczywiście cisza musi być użyta w jakimś celu, nie dla samego efektu.
Obejrzyj zdjęcia Mikołaja z wyjazdu na Białoruś >>> Świetlice w Witebsku, Miorach i Brasławiu w obiektywie Caritas Polska
M.B.: Poza tym cały czas się uczymy, bo nie ma dwóch takich samych historii. To jest ciągle coś nowego. Czasem trzeba improwizować, mając ciągle z tyłu głowy, że materiał, który ma godzinę, trzeba skondensować do tych dwóch czy trzech minut. Nigdy nie uda się przedstawić w skrócie wszystkiego, co usłyszeliśmy i zobaczyliśmy, ale musimy pamiętać, aby historię człowieka przedstawić godnie. Jest to czasami bardzo, bardzo trudne. To jest olbrzymie wyzwanie.
M.P.: To jest chyba najważniejsze, żeby ktoś nam zaufał i z nami rozmawiał, a naszym najważniejszym zadaniem jest to, żeby godność człowieka zachować w tym filmie. W mediach niestety często stosuje się triki, żeby kogoś pokazać w lepszym świetle. My nie chcemy czegokolwiek wymyślać. Pokazujemy prawdę.
M.B.: W mediach niestety do tego stopnia epatuje się emocjami, że w pewnym momencie te emocje już nie robią na nikim wrażenia. Jest to nieprawdziwy obraz. Oczywiście zarówno płacz, rozpacz, jak i szczęście są obecne w życiu każdego człowieka, ale nie stanowią 95 procent wszystkich doznań. My próbujemy znaleźć jakiś złoty środek, żeby uniknąć przekłamania. To trudne. Kiedy mam gorszy dzień, nie mam pomysłu, jak ugryźć dany temat, to umacnia mnie wiara i włącza mi się poczucie, że przecież robimy to dla innych. Jeśli zrobię to na 100 procent, a wiem, że potrafię, to może uda się komuś pomóc. Nie robię tego tylko dlatego, że to moja praca, że mój przełożony mnie o to poprosił, ale dlatego, że może to odmienić lub uratować czyjeś życie.
Pracujecie razem. Uzupełniacie się?
M.P.: Jak to mówią: „you hold my back”. Jeśli ja gdzieś wyjadę na zdjęcia, to wiem, że Mikołaj jest na miejscu.
M.B.: Pamiętajmy, że Caritas to działania krajowe i zagraniczne. Nie wyjeżdża się za granicę na jeden dzień, więc ktoś musi zostać i czuwać nad sprawami krajowymi. Dużo mówimy o zagranicy, ale mamy też dużo projektów krajowych, do których tworzymy kontent.
M.P.: Projekty zagraniczne są takie orientalne, ciekawe, ale pamiętajmy, że Polaków przede wszystkim interesuje to, co dzieje się za miedzą, u sąsiada, a nie po drugiej stronie globu. Trzeba więc zachować balans. Tak się akurat złożyło, że ja ostatnio wyjeżdżałem za granicę, a Mikołaj zajmował się sprawami krajowymi. Niedawno jednak byliśmy razem na Ukrainie.
Ukraina w obiektywie Mikołaja i Maurycego >>>Nowe życie w nowym domu. Caritas Polska dla ukraińskiego Centrum Wsparcia Rodziny
M.B.: Odpowiadając na pytanie, czy my się uzupełniamy: uważam, że tak. Mamy bardzo zbliżone kwalifikacje, choć z małymi różnicami w specjalizacji. Maurycy świetnie spełnia się jako reporter, prawdziwy dziennikarz, natomiast ja jestem raczej od spraw technicznych. W ten sposób się uzupełniamy. Uważam, że jesteśmy doskonale działającym duetem.
Sporo mówimy o biedzie i nieszczęściach, ale realizujecie też materiały podnoszące na duchu, które mówią o pracy wolontariuszy…
M.B.: Może trochę zdemonizowaliśmy naszą pracę w Caritas. Smutne historie stanowią może 20 procent tematów. Na co dzień widzimy jednak uśmiech i słyszymy słowo „dziękuję”. Często spotykamy się z dziećmi czy z seniorami, którzy są po prostu beneficjentami naszych programów żywnościowych czy wyjazdów wakacyjnych. Odwiedzamy też Warsztaty Terapii Zajęciowej, gdzie spotykamy się z osobami niepełnosprawnymi – możemy z nimi porozmawiać i dowiedzieć się, jak Caritas im pomaga, jakie daje im możliwości i jakie drzwi otwiera przed nimi. Pamiętajmy, że Caritas w Polsce prowadzi setki różnych ośrodków, w których pracują koordynatorzy, opiekunowie i wolontariusze, bez których ta praca nie miałaby sensu.
M.P.: Dzieła miłosierdzia, spotkanie z nadzieją – to część pracy w Caritas, którą najbardziej lubię. Na świecie są miliony ludzi, którzy codziennie poświęcają swój czas dla innych. Niedawno byłem w Rwandzie, w ośrodku dla dzieci prowadzonym przez Zgromadzenie Sióstr od Aniołów. Powiem szczerze, że to był jeden z tych wyjątkowych momentów. Miałem kamerę, miałem zadanie nagrać to wszystko, ale przez pierwszą minutę nie mogłem złapać ostrości, tyle radosnych dzieci, tyle tego dobra było wokół.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Justyna Składowska
Tekst ukazał się także w >>> Kwartalniku Caritas <<< Przeczytaj także inne artykuły z Kwartalnika w aplikacji Publico24 Newsstand lub logując się na www.e.caritas.pl