Władysław Kościołek od 35 lat, jako wolontariusz Caritas, jeździ na Białoruś z pomocą dla mieszkających tam Polaków. Odbył już tysiąc takich wyjazdów i doskonale poznał tamtejsze realia życia, o których opowiada w rozmowie z kwartalnikiem Caritas.
Na fali ostatnich wydarzeń na Białorusi i obaw o praworządność w tym kraju szczególnie ważna staje się dziś kwestia Polaków za wschodnią granicą, którzy z racji polityki państwowej należą dziś najbiedniejszych grup społecznych.
To prawda. Po wojnie część Polaków deportowano w głąb Związku Radzieckiego, nie pozwalano uczyć się języka polskiego. Polacy nie mogli także zajmować wyższych stanowisk i byli źle opłacani. Dziś to starsi, ubodzy ludzie, ich emerytury są bardzo niskie. Wielu z nich oparcie znajduje w parafiach katolickich.
W ten sposób trafił pan do Polaków na Białorusi? Przez Kościół?
Wszystko zaczęło się od księdza Tadeusza Uszyńskiego w parafii przy ul. Chłodnej. Kiedyś zobaczył, że mam duży samochód i powiedział: „Pojechałbyś do Nieświeża, zobaczysz zamek Radziwiłłów, pierwszy krzyż katyński postawiony przez ks. dr. Henryka Okołotowicza”. I tak pojechałem pierwszy raz, z wielkimi problemami na granicy. Na poważnie zaczęło się w 1991 r. Brałem [przekazane w darze] rzeczy z hurtowni i połowę zostawiałem dla Caritas diecezjalnej w kraju, a połowę zawoziłem Polakom za wschodnią granicę. Najpierw jeździłem do Nieświeża, a potem był Wołożyn, Rohaczów… Miałem samochód i rzeczy, bo dostałem zaświadczenie od księdza Uszyńskiego i mogłem biegać po hurtowniach. […] Od poniedziałku do piątku pracowałem, bo miałem serwis naprawy agregatów prądotwórczych, a sobotę i niedzielę miałem czas na działalność humanitarną.
Jeździł pan w imieniu Caritas Polska?
Tak, cały czas w imieniu Caritas Polska. Pamiętam, jak tworzyła się w 2012 r. Caritas Białoruś. Było sześciu założycieli, w tym przedstawiciele z Mińska, i jeszcze mnie dopisali jako założyciela: „Ty masz doświadczenie w organizowaniu, dużo jeździsz, to nam pomożesz”.
>>Przeczytaj również: Świetlice Caritas wsparciem dla białoruskich rodzin<<
Jakie rzeczy woził pan Polakom na Białorusi?
To były najprostsze środki czystości, żywność o przedłużonej ważności, a potem także odzież i zabawki. Zabawki pomagały mi przemycić coś innego, np. książki. Na książki na granicy źle patrzyli, wiadomo… A u nas akurat były likwidowane biblioteki i mogłem brać dzieła Prusa, Słowackiego, Mickiewicza. Na Białorusi Polacy chcieli zakładać biblioteki. Jednak mogłem te książki przewieźć jedynie ukryte pod zabawkami. Na granicy spojrzeli: „A, igruszki, jedź!”. Czasem brali coś dla siebie. Taka jest rzeczywistość – nie dasz im, to nie pomogą tobie. Tak ich przekonywałem do siebie. Miałem zasadę, że 20 procent tego, co wiozę, mogę oddać im, by pozwolili mi przejechać. Czasem przychodziła niespodziewana pomoc. Na przykład ksiądz Henryk Okołotowicz, który pracował w parafii w Wołożynie, napisał pismo, że jestem jego współpracownikiem, i to ułatwiało mi przekraczanie granicy. Poza tym działał fakt, że wiozę pomoc, bo gdy zdarzyło mi się przekroczyć prędkość, mówili: „Ty nam pomagasz, to my cię puścimy, tylko pamiętaj, jedź ostrożnie”. Mimo wszystko było wiele problemów, wiele razy zawrócili mnie na granicy, Polacy przepuścili, a tamci zawrócili. Dlaczego? Bo na przykład nie mieli humoru, bo za dużo wiozę rzeczy albo że pomoc niepotrzebna. Muszę powiedzieć, że to było szaleństwo.
Ile razy był pan z pomocą na Białorusi?
Ja nie liczyłem, ale komputer policzył, bo na białoruskiej granicy wszystko musiało być sprawdzone i policzone. Okazało się, że byłem na Białorusi ponad tysiąc razy w ciągu tych 35 lat. Wyjeżdżałem średnio dwa razy w miesiącu. Pamiętam, że któregoś roku, w styczniu, okazało się, że są kalendarze – pewna firma za dużo zamówiła, a były pięknie drukowane we Włoszech. Gdyby chcieli je zniszczyć, to musieliby zapłacić podatek, więc przekazali je na szczytny cel. Pierwsze kalendarze przewiozłem dla pograniczników, potem do Głównego Urzędu Ceł na Białorusi i dzięki temu miałem przez 3 tygodnie otwartą granicę. Wjeżdżałem samochodem z przyczepą i mówiłem, że wiozę tylko kalendarze. Nie kazali mi nawet wychodzić z samochodu, brali paszport, przystawiali pieczątkę i jechałem dalej. Tych kalendarzy było 200 tys. Pewnego razu zapytali: „Wiesz, ile u nas taki kalendarz kosztuje?” Odpowiadam, że nie wiem. A oni na to, że po dolarze mógłbym sprzedać je bez problemu nawet styczniu. Pomyślałem wtedy, że gdybym sprzedał choćby jeden kalendarz, to tak, jakbym siebie albo księdza sprzedał. One były rozprowadzane w kościołach w Nieświeżu, Baranowicach, ale ludzie dawali co łaska, kto miał, to dał. I tak się to dobro tworzyło. Przywoziłem też odzież używaną, więc ksiądz w Nieświeżu wybudował taką drewnianą wiatę, a panie, które pomagały, wieszały je na wieszaczkach. Potem ksiądz ogłaszał w kościele, że przywieziona została pomoc i każdy może sobie przyjść i coś wybrać. Podziękowania i łzy w oczach tych ludzi, wdzięczność, że ktoś o nich pamięta, to była dla mnie największa zapłata. Nie odznaczenia, bo one przyszły po latach. Po prostu ktoś uznał, że mi się one należą, ale ja nie dla tych zasług pracowałem.
Jakie to były odznaczenia?
Za wieloletnią współpracę, pomoc Polakom i Kościołowi na Wschodzie zostałem odznaczony przez księdza Peszkowskiego medalem Golgoty Wschodu. Przyznano mi także medal Polskiego Czerwonego Krzyża i Order Świętego Stanisława w Polsce I klasy za odwagę w czynieniu Dobra. Trochę mi te odznaczenia pomogły w organizowaniu pomocy, ludzie wiedzą, za co je otrzymałem, więc wiele drzwi się przede mną otwarło.
Wciąż pan jeździ na Białoruś?
W tej chwili, przez pandemię i wydarzenia na Białorusi, nie jeżdżę, ale jestem gotowy. Cały czas organizuję dary, wszystko czeka na przewóz. Teraz, po wyborach, sytuacja jest trudna, zobaczymy jak dalej będzie wyglądać. Ta pomoc trwa więc do dzisiaj, bo Bóg dał mi drugie życie 8 lat temu, kiedy pokonałem nowotwór. Nie chciałem tego życia zmarnować. Wiem, jakie tam są potrzeby, a to tylko 300 km od naszej granicy. To tak, jakbym jechał do Polski. Młodzi nie wiedzą, jak wyglądała kiedyś nasza granica. Ja też bym nie wiedział, gdybym nie jeździł tam i nie rozmawiał z ludźmi, którzy zaprowadzili mnie na miejsce, gdzie stał słup graniczny. Na jednym z budynków był też napis „Poczta Polska”, ale władze kazały go zatynkować. Starsi kultywują polskość, polski język, widać ich też w kościołach. Ja myślę, że prawdziwej polskości możemy uczyć się od nich.
Udawało się panu omijać problemy związane z polityką?
Na granicy nigdy nie wdawałem się w rozmowy polityczne. Jednak nie zawsze można od tego uciec. Zdarzyła mi się taka historia. Otóż pan, który miał serwis w Płocku, podarował mi duże używane ksero, z myślą, że na parafii jeszcze kilka lat posłuży. Zapakowałem to ksero i pojechałem. Jak je na granicy zobaczyli, to mówią: „Masz szczęście, że ciebie znamy, bo tak to byś do więzienia trafił. Zawracaj, my tego nie widzieliśmy”. Tak tam jest, jak u nas za komuny. Bo może to być sprzęt do powielania ulotek podburzających przeciwko władzy.
Czy w czasie odwiedzin parafii na Białorusi zdarzyły się historie, które zapadły panu szczególnie w pamięć?
Oczywiście! Na przykład w Nieświeżu, kiedy ksiądz pod koniec mszy powiedział, że pomoc przyjechała, to starsze panie chciały mnie po rękach całować. Te łzy w ich oczach, ich wdzięczność mobilizowały mnie do dalszej pomocy. Pamiętam też, jak rodzina Radziwiłłów przekazała mi pieniądze na remont kościoła, w którym przeciekał dach. Przewoziłem je po trochu. Wiele ryzykowałem, ale potem było już tak, że mnie nie kontrolowali. Przy powrocie czasem zabierali mi kluczyki i prześwietlali samochód.
Myśli pan, że pomoc jest tam nadal potrzebna?
Tak, zdecydowanie, tam są starsi ludzie. Przez to, że są Polakami, nie mogli piastować wyższych stanowisk i mieć lepiej płatnej pracy. Wykonywali prace pomocnicze, a emerytury tam są bardzo niskie. To biedni ludzie. Młodsze pokolenie wyjeżdża do Polski, chociaż polityka była taka, by wymieszać wszystkich, by nikt nie wiedział, kim jest. Kiedy odwiedzam czasem tamtejsze cmentarze, to widzę same polskie nazwiska. Ludzie tam zostali, bo przecież leżą tam ich przodkowie. Już przyzwyczaili się do tej rzeczywistości i potrafią tam przetrwać. Potrafią robić na drutach, szyć, naprawić buty. Najbardziej pomocy potrzebują starsi i dzieci.
Cały wywiad do przeczytania w Kwartalniku Caritas
Jeśli chcesz pomóc Polakom na Białorusi, wyślij SMS charytatywny o treści POMAGAM pod nr 72052 (koszt 2,46 zł z VAT)